Ostatnio przeszłam samą siebie.Wpadłam na wariacki pomysł wyjazdu do sanatoryjnego miasta,ale po co i na co ,to zaraz.
Moja koleżanka którą znam od 10 lub nawet więcej lat i z którą miałam do niedawna kontakt tylko pisemny wybrała się na tygodniowy wypoczynek do sanatorium .Chciała mnie odwiedzić,ale że u mnie w mieście nie ma gdzie się na osiedlu spotkać a i pogoda nie sprzyja przebywaniu na zewnątrz wymyśliłam sobie wycieczkę.
Następny kłopot z kim mam jechać,kto by chciał.Zapytam przyjaciela. Przyjaciel pracuje ,ale co kilka dni ma dzień wolny. Może by chciał ? Okazało się,że chce,ale ma też przykre wydarzenie w rodzinie i dzień przed naszym potencjalnym wyjazdem będzie rodzina.Więc poprosiłam by dał mi znać na wieczór czy nasz wspólny wyjazd będzie możliwy. Głupio mi było tak go prosić,ale nie miałam innej obcji .
Okazało się,że jedziemy. Byłam szczęśliwa podwójnie. Spędzę czas z kumplem,poznam koleżankę . Co tu chcieć więcej.
Zamiast wyjechać o 13.00 wyjechaliśmy po 14.00 ale to jakoś mnie wcale nie zmartwiło.Byłam uchachana i po prostu cieszyłam się naszym towarzystwem. Moja mama przygotowała wyżerkę jakbyśmy jechali na koniec świata. Więc było co jeść i pić. P. mówi mi ,że nie bardzo wie jak jechać i pamięta jak przez mgłę ostatnią tam podróż i to mnie nie zmartwiło,bo to taka jego kokieteria. Choć co jakiś czas pytałam czy dobrze jedziemy,bo głupio było by nie dojechać ze względu na dziewczyny. Ale P. doskonale wiedział gdzie jechać. Koketeria...
Gdy dojechaliśmy wyszło słońce. Przed sanatorium był rząd samochodów ,ale zaraz widzimy piękną lukę na jeden i pół samochodu. Jak dla nas. Podziwiam tego mojego przyjaciela,że mu się tak chce ze mną wygibasy robić,powinien medal dostać- złoty. Przy siadaniu na wózek z auta nachichrałam się . Kto nie widział niech żałuje. I to taka Zosia samosia,nie poprosi o pomoc nikogo, a by mógł.Chociażby przechodnia. Jest ambitny.Chce sam.
Spotkanie było super. Planowałam ,że pojedziemy na dwie godziny.Było tak miło,że nic nie wyszło z wcześniejszego powrotu. Wieczorem poszliśmy na spacer w czwórkę ,ja ,przyjaciel ,K. i jej siostra B. Po 22 czas było się zebrać do domu.Piotrek troszkę się zdenerwował,bo przecież rano do pracy ,trochę mi było głupio bo powinnam tego przypilnować. Zapakowaliśmy się do samochodu i w drogę. Za miastem zaczęło padać ...no i wpadliśmy w poślizg. Obróciło nas i wepchnęło na sąsiednie pobocze. W tym czasie przebiegło mi tylko przez myśl,że te samochody z naprzeciwka w nas zaraz uderzą.Było mi wstyd jak zatrzymaliśmy się na poboczu ,bo się darłam. Dokładnie mówiąc zdrobniałe imię P............... z takim przeciągnięciem jakby te moje krzyki miały nas uratować od złego. A po sekundzie się poddałam, że będzie co ma być. Zatrzymaliśmy się pod pomnikiem radzieckim . P. był długo roztrzęsiony [choć to złe słowo] ,a mnie szybciutko minęło. Życie mnie nauczyło,że po złych chwilach trzeba o nich zapomnieć,choć też bywa ,że analizuję coś bez końca. Ale nie to. Myślę,że się przejął ze względu na mnie,bo jest bardzo odpowiedzialny. Jeszcze drogę przebiegł nam lis i kuna. Tak dla rozrywki w egipskich ciemnościach. Gdy dojeżdzaliśmy pomyślałam by przestało padać i przestało. Zajechaliśmy pod mój dom o 24.30 . U mnie kawusia na pobudzenie i start do domu o pierwszej w nocy....Czekam na kolejną wycieczkę z moim przyjacielem.I już nie mogę się doczekać. Będzie fajnie.
Ps. Mama oczywiście o niczym nie wie i niech tak zostanie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Gratulacje wycieczki i pozytywnych wydarzeń- oby takich było więcej :)!!!!
OdpowiedzUsuń